Dla wielu jest inspiracją. Wygrała z rakiem, urodziła dwójkę dzieci i nie stanęła w miejscu, ale wystartowała w dwóch triathlonach. Nawet nie myśli o chwili odpoczynku. Już zaplanowała kolejne starty w 2015 roku.
Wiktor Miliszewski: Uważasz, że jesteś życiową szczęściarą.
Trimama: To prawda. Od zawsze tak myślę i to się sprawdza! Przecież wygrałam z guzem mózgu, mam super męża, super dwie córki, super rodzinę, wspaniałych przyjaciół, no i jestem zdrowa. Życie jest fajne. W to wierzę i robię wszystko, żeby się spełniało.
W.M.: Od tego guza, poprzez ciążę, przeszłaś do triathlonu. Skąd ten pomysł?
Trimama: Samo bieganie już wcześniej było moim sposobem na poprawienie kondycji. A triathlon dzieje się trochę za sprawą męża. Od kilku lat kibicowałam mu w triathlonowych zmaganiach. I to właśnie on rzucił mi wyzwanie, żebym sama wystartowała. Pomysł przedni, więc cztery tygodnie po urodzeniu dziecka już byłam na pierwszym treningu na basenie.
W.M.: Obaw zdrowotnych nie było?
Trimama: Oczywiście, że były. Pierwsza myśl to moja głowa i zbliżający się poród. Dlatego decyzja o starcie wcale nie była łatwa. Zanim przeszłam do ataku radziłam się lekarzy i robiłam badania, musiałam być pewna zdrowia i swojego ciała. I mimo, że po guzie każdy ból głowy powoduje u mnie lekkie napięcie, wiedziałam, że wszystko będzie dobrze.
W.M.: Czyli od operacji nie było w Twoim życiu chwili zastoju?
Trimama: Ja w ogóle nie wiem, co to zastój. Czasem marzę o takim dniu, żeby usiąść w ciszy i poczytać książkę lub gazetę. Ale to pewnie nastąpi dopiero jak dzieci odchowam (śmiech). Teraz ciągle jestem w biegu. Zresztą wydaje mi się, że ja tak po prostu muszę. Bo taka właśnie jestem. Poza tym myślę, że jak ma się dwójkę dzieci, to nie ma mowy o zastoju.
W.M.: No właśnie. I jak w takim razie znaleźć czas na treningi?
Trimama: Mając dobrze ułożony cykl treningowy, można się jakoś dopasować. Poza tym pomógł mi w tym Paweł (mąż). Gdy ja się przygotowywałam do startu, to on zajmował się domem, dziećmi, brał na siebie obowiązki. Teraz moja kolej trochę spuścić z tonu, bo Paweł przygotowuje się do pełnego Ironmana we Frankfurcie.
W.M.: Czyli wspólne trenowanie nie wchodzi w grę?
Trimama: Mamy jeszcze to szczęście, że mamy pomocną rodzinę, więc pomoc przy dziewczynkach się znajdzie. I wtedy właśnie my razem możemy wyjść pobiegać, pojeździć na rowerze. Najczęściej taki czas wypada w weekendy. I szkoda, że tak rzadko, bo triathlon to nasza wspólna pasja. Zaczęło się od Pawła, ale jak mnie zaraził, to już nie ma odwrotu. Wzajemnie się nakręcamy.
W.M.: Nie można nie wspomnieć o Twoim blogu…
Trimama: W życiu bym nie pomyślała, że tak się to rozwinie. Zakładając tego bloga zamierzałam publicznie powiedzieć: „wystartuję w triathlonie”. Nie chciałam się chwalić. Chodziło o to, że jeśli znajomi i rodzina się o tym dowiedzą, to nie będę mogła się wycofać.
W.M.: Czyli taka dodatkowa motywacja?
Trimama: Właśnie tak. Ciągle odkrywam kolejne walory takiego bloga. Niedawno zamieściłam na nim „Spowiedź Trimamy”. To mi pomogło. Czytelnicy do mnie piszą, rozmawiamy o przeróżnych sprawach. Dostaję wiadomości, że ich motywuję i inspiruję. Pewnie nawet nie myślą, że to działa w dwie strony. Dostaję od nich mnóstwo energii i motywacji. Przed samym startem sprezentowali mi wiele słów otuchy. Dodali wiary, że realizacja swoich celów ma głęboki sens.
W.M.: Czujesz się już sławna?
Trimama: Sławna? To duże słowo. Ale w pewnym momencie zaczęłam być rozpoznawalna. Czasem na ulicy słyszę od nieznajomej osoby, że pisząc bloga robię świetną robotę. Gdy podczas biegu słyszę: „Dawaj Trimama!”, „Dasz radę, Trimama!” – dostaję skrzydeł. Zdarza mi się spotkać ludzi w koszulkach Trimamy i wtedy myślę sobie, że jestem zwyczajną dziewczyną, ale życie mam niezwykłe.
W.M.: Na blogu opisałaś piękną sytuację. Gdy dobiegałaś do mety ludzie wiwatowali, skandowali: Trimama! I…
Trimama: …I wtedy w jakimś spontanicznym geście złapałam swoją córeczkę i z nią na rękach dobiegłam do mety. Nie miałam pojęcia dlaczego to zrobiłam. Ale pamiętam, jak ją ściskałam, pot ze mnie leciał, a ja po prostu biegłam przed siebie. I ci ludzie, którzy skandowali… To było coś niesamowitego. Łzy mi ciekły, a ja biegłam. To była taka chwila, której nigdy nie zapomnę. Wiedziałam wtedy, że wszystko mi się udało. Że znowu udało mi się ukończyć triathlon, że ja zdrowa mam na rękach zdrową Anię. Piękny moment.
W.M.: To był drugi triathlon. Pierwszy też obfitował w takie godne zapamiętania chwile?
Trimama: Pierwszy był spokojniejszy. Co prawda było dużo stresu. Ciekawe jest to, że cała trema zniknęła tuż przed samym startem. Wcześniej trochę panikowałam: „czy się nie utopię, czy naprawdę wszystko zrobiłam i jestem dobrze przygotowana”? Ale gdy czekałam na rozpoczęcie triathlonu już wiedziałam, że teraz wszystko zależy ode mnie. Czułam, że to zrobię.
W.M.: Jak u Ciebie wygląda dieta?
Trimama: Nie mam żadnej wymyślnej. My po prostu zdrowo się odżywiamy. Dużo warzyw, dużo kasz. Ale nie jest to nic odkrywczego w dzisiejszym świecie. W jedzeniu najważniejszy jest umiar i zdrowy rozsądek. I tego się trzymamy.
W.M.: Jakie masz plany startowe na przyszły rok?
Trimama: Zamierzam zrobić 2-3 triathlony. Na pewno biegowe dyszki, ale w marcu planuję wystartować w półmaratonie warszawskim.
W.M.: Czyli przygotowania męża do pełnego Ironmana nie są wystarczającym powodem, żeby sobie odpuścić?
Trimama: Oczywiście, że nie. Na pewno będę najwierniejszym kibicem Pawła. Trochę też sobie odpuszczę, żeby on miał więcej czasu na przygotowania. Ale tak zupełnie nie mogłabym zrezygnować ze startu i przynajmniej jeden triathlon muszę zaliczyć.
Rozmawiał Wiktor Miliszewski
Źródło: http://www.triathlonsport.pl/wywiady/trimama-wygrac-z-rakiem-i-isc-przed-siebie.html