Na ten wyjazd czekałam od dawna. Góry, śnieg, narty! Pierwszy raz z Anką! Ostatni raz na nartach byłam dwa lata temu i nie do końca narciarsko ten wyjazd się liczy. Byłam cztery miesiące po usunięciu guza i mój neurolog kazał mi baaardzo uważać. Uważałam i spokojnie zjeżdżałam. To było niesamowite. Czułam, że żyłam! 🙂 W tym roku miałam nadzieję poszaleć, podładować akumulatory. Tydzień wakacji zimą ładuje moje baterie dużo lepiej niż letnie wyjazdy (które oczywiście też uwielbiam).
Mamy z Pawłem to szczęście, że nasi rodzice się lubią. Od momentu kiedy pojawiły się dziewczynki, nie raz byliśmy razem z dziadkami na wakacjach. Dziadkowie się lubią, ale przede wszystkim cieszą się, że mogą spędzać czas z wnuczkami…a my mamy wtedy troszkę luzu, możemy np. wspólnie potrenować, wyjść na kawę czy po prostu pospacerować. Nie muszę pisać, że dziewczynki są zachwycone mając babcie i dziadków 24 godziny na dobę na każde zawołanie 🙂
Na tegoroczny wyjazd wybraliśmy Westendorf, małą miejscowość w Austrii. Przede wszystkim dlatego, że jest bliżej niż moje ukochane włoskie Dolomity (ach ci Włosi, bombardino, pizza i pasta – ale to może za rok!) i można dojechać „na raz” samochodem albo polecieć z
przeprowadzka, a nie tygodniowy wypad na narty! Pojechaliśmy…to znaczy Paweł z rodzicami i moim tatą. Ja z mamą i dziewczynkami samolotem do Monachium. Taki podział oczywiście ze względu na dzieci – Anka nie jest fanem jazdy samochodem. Podróż z Monachium (na lotnisku dosiadłyśmy się do kombiaków) do Westendorf, która trwa 1,5 godziny (kiedy nie ma korka czyli Stau) umiliła nam krzycząc wniebogłosy!
Podróż samolotem to inna bajka, Anka czuje się w nich jak ryba w wodzie. Szczególnie dlatego, że tu można było Pana pociągnąć za włosy (tak mała zasłonka, która go od nas oddzielała oznaczała, że Pan jest w biznes class – Anka robiła co mogła, żeby Panu umilić czas!), można spacerować, a starsza siostra dawała polizać lizaka (pierwszego w życiu), którego dostała od przemiłej stewardessy. Marysia siedziała sama, dumna jak paw, co chwilę sprawdzając czy ona sama i jej misie mają dobrze zapięty pas.
Westendorf – małe spokojne miasteczko, taka mniejsza i skromniejsza wersja oddalonego o 20km Kutzbuhel. Raptem kilka skrzyżowań, kościół, restauracje, sklepy, ale wszystko zadbane i utrzymane w pięknym tyrolskim stylu. Po dwóch dniach wydaje Ci się, że już je znasz na wylot. Idziesz do Billi po Radlera (lemoniadkowe piwo) albo grzane wino, Pan od skipassów już Cię poznaje, a starszy Duńczyk, który jechał z nami w gondoli powiedział, że przyjechał tu po raz…dwudziesty(!), bo kocha to miejsce. Rozumiem go, bo ta miejscowość ma duszę. Narciarsko też jest bardzo dobrze, cały region ma kilkaset kilometrów tras zjazdowych od szerokich niebieskich, przez moje ulubione czerwone, po wymagające czarne. Jest też snowpark, ale to nie dla mnie 🙂
Zatrzymaliśmy się w nowiutkim B&B „Pension Larchenbrun”. W domu podziemny garaż, winda, każdy pokój z tarasem i niesamowitym widokiem na góry. Do wyciągu ok 200m, spa z masażem oddalone o jakieś 50 kroków. Trasa na biegówki zaczynała się właściwie pod naszymi drzwiami. Na basen trzeba było jechać samochodem.
Tydzień był bardzo intensywny. Narty, biegówki, sanki, bieganie, Marysi nauka na nartach, basen, wieczorne gadanie, budowanie igloo. Nie wiedziałam z kogo mam być bardziej dumna, czy z Pawła, który po dwóch godzinach nauki na nartach dwa lata temu (zatwardziały snowbordzista, który od lat nabijał się z narciarzy) zjeżdżał ze mną z czarnej trasy, czy z Marysi, która zjeżdżała sama robiąc „pizzę” (czyli ‘pług’ po naszemu) jakby to była pestka.
Lubię spędzać każde wakacje w innym miejscu. Na świecie jest ich tyle, że szkoda czasu na siedzenie w jednej miejscówce, ale myślę, że w Westendorf jeszcze nas zobaczą. Może latem z rowerami…
Ciężko było wracać.
Zawsze jest.
Ale śnieg znowu spadnie, za rok.
Teraz już nie mogę doczekać się lata…