Wspomnienia z podróży poślubnej – Ameryka Południowa, Przystanek 1 – Rio de Janeiro

Przystanek 1. RIO DE JANEIRO

Dzień pierwszy

Czuję, że moja skóra lekko się przypala. Rozsądek mi mówi ,,zejdź ze słońca”.
Ale jak można szukać cienia kiedy to nasz pierwszy dzień ze słońcem po ponad 60 deszczowych dniach w Dublinie.
Otwieram oczy, żeby poszukać kremu z filtrem i od razu napotykam wzrok brazylijskiego kelnera, który roznosi po plaży caipirinhę. Unosi prawą brew a ja oczywiście wiem co to znaczy „jeszcze jedną”?.
Serio nieznajomość portugalskiego nie jest tu żadną przeszkodą. Macham ręką, że pewnie. Wypijam właśnie drugą  i oprócz pieczenia skóry mam wrażenie, że czuję  lekki zawrót głowy. Ale co tam. Leżę w końcu na Copacabanie, na jednej z najsłynniejszych plaż na świecie! 4 km piasku i te widoki!  Nie widziałam do tej pory tak niesamowicie położonego miasta (oprócz Gdańska oczywiście :)). Ocean,  wysepki, góry, majestatyczna Głowa Cukru i ten Chrystus z rozłożonymi rękoma.
Jest 30 stopni, a ja mam przed sobą 6 tygodni wakacji! A w życiu nie piłam żadnego drinka, który by zasłużył na miano wakacyjnego jak właśnie ten. No i w końcu to nasza podróż poślubna. Oj Rio zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia.

Chcę zapamiętać każdą chwilę, każdą minutę, każdą sekundę…

I tak mniej więcej to się zaczęło. To moje pierwsze, raczej mgliste wspomnienie z Rio J Ten pierwszy dzień połączenie jetlaga (obiektywne) z uczuciem euforii i zachwytu ( całkowicie usprawiedliwione) z trzema capirinhami na plaży i dwiema już w hotelu (to w końcu Rio no nie!?) jest tak zapisany w mojej pamięci.

I to przekonanie wtedy, że warto było wyjść za mąż chociażby po to, haha 🙂           

Trochę wyglądało to inaczej drugiego dnia
„Paweł. Nie dam rady. Czekaj”.
Upal niemiłosierny. Pot zalewa mi oczy. Twarz mam wyschniętą jak wiór. Nie da się  wszystkiego zwalić na słońce nad RIO ( wczoraj tak nie grzało ! ) , ani na tą  niesamowitą wilgotność ( wczoraj było sucho). 🙂
W duszy wiem, że to Kac. Taki, który trzyma cię w łóżeczku, z lodem na głowie i aspiryną pod ręką. To  chyba  Największy Kac, jakiego w życiu miałam. Kac po wypiciu…( nie wiem ilu ) caiphirinhi. Nie wie, bo nie wszystko dokładnie pamiętam.  Sukienka kleiła mi się do ciała.
„Boże, ile jeszcze do Chrystusa?” – pytam Pawła.
Wczoraj z plaży wydawało się, że jest tuż, tuż.
Może patrzenie przez szklankę ( i ) z caiphirinhą zmieniło jakoś tę perspektywę.
W końcu docieramy.
Patrzę na jego postać i nogi mi drżą. Wysiłek, wilgotność czy wczorajsza Copacabana? A może ta monumentalność tego miejsca, to spojrzenie na…
Patrzę na to, na co on patrzy. Pewnie on widzi dalej niż moje oko sięga.
Ale ja wiem na co patrzę, To widok z góry na fawele…

Dzień trzeci.

Czuję jak mocno wali mi serce. Jeszcze bardziej przytulam się do nieznanego mi Brazylijczyka. Coraz ciaśniej obejmuję go w talii a swoją  twarz wciskam w jego przepoconą koszulkę…
( niezły wstęp prawda ?) 
,,Don’t be gringo be local” przed chwilą mi powiedział zanim wsiadłam z nim na jego motor. 
Wczoraj Paweł powiedział ,,wiesz, że można pojechać do centrum faweli z lokalnymi chłopakami na motorach?“.
,,Super’’, zapiszczałam wtedy z zachwytu patrząc na kolorowe domki pokrywające okoliczne wzgórza Rio.  
Ale jak można czuć się ,,local” kiedy masz wrażenie, że suniesz z prędkością światła przez serce największej na świecie faweli??!! 
W końcu zatrzymujemy się. Stoję przez kilkadziesiąt sekund sama na górze czekając na Pawła. Sekundy się dłużą, serce mam w gardle!  
Widok z góry jest oszałamiający. Kolorowe domki pokrywają całe zbocze góry. Wyglądają tak … ślicznie.
Czuję po chwili ogarniający mnie wstyd, że tak o tym pomyślałam.  Przecież wiem, że tu mieszka tu ⅓ ludności Rio, wiem, że mieszkańcy faveli żyją często w ubóstwie, że występuje tu bardzo wysoka przestępczość. Te kolorowe domki – pudełka pokryte są tanią blachą lub papą. Ale jeżeli komuś zależy, żeby pokolorować swój świat to znaczy, że patrzy w przyszłość, że mu się chce, że wierzy w lepsze jutro…


W hostelu spotykamy młodych Amerykanów. Planujemy wspólny wieczór. Do klubu samby? Czemu nie! Wchodzimy do prawdziwego klubu samby. W progu na parkiet wyciąga mnie miejscowy tancerz. Daję się porwać, on prowadzi, aż mi w głowie wiruje, a kątem oka widzę Pawła tańczącego z brazylijką o ogromnych pośladkach, która też prowadzi! To było super doświadczenie! Jesteśmy mistrzami samby!

Kocham Cię Rio!!!

P.S. Już wkrótce druga część naszej podróży.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są zaznaczone