Tata, córki, rowery = idealny weekend

W grudniu udało mi się wyjechać z dziewczynkami do Londynu. To był niezapomniany wyjazd „tata-córki”, który bardzo buduje relacje i zaufanie. Często ciężko jest poświęcić dzieciom czas dokładnie wtedy kiedy tego potrzebują, a na wspólnym wyjeździe byliśmy tylko dla siebie.

Postanowiłem, że to będzie nasza nowa tradycja – tata z dziećmi, ewentualnie mama z dziećmi 😊

Na lato nie zaplanowałem dalekiego wyjazdu za granicę. Przecież wyjazd ok 70km od domu też może być niesamowitą przygodą… zwłaszcza jeżeli jedzie się na rowerach! Mamy szczęście, że mieszkamy w Gdańsku i mamy stosunkowo blisko mnóstwo wspaniałych miejsc do których można dojechać rowerem. Chociaż myślę, że każdy, nieważne gdzie mieszka, mógłby takie miejsca w swoim „pobliżu” znaleźć.

Wyjazd z dziećmi w wieku 9 i 6 to jednak inna para kaloszy, niż wycieczka rowerowa z dorosłymi. Musiałem planować dużo przystanków, a tym samym skrócić dzienną kilometrówkę. W zeszły roku Ania przejechała max ok 23km. Wiedziałem, że jeżeli uda mi się utrzymać jej skupienie nie na samej jeździe, ale na celu do którego zmierzamy, to przejedzie więcej. Oczywiście byłem przygotowany na kryzysy 😊, bo te są nieuniknione.

Zaplanowaliśmy trasę na Mierzeję Wiślaną z metą w Krynicy Morskiej i noclegiem po drodze w Stegnie. Plan ambitny, bo pierwszego dnia miało być ok 35, a drugiego ok 30km. Dziewczyny, kiedy tylko się dowiedziały, że jedziemy rowerami na przygodę, od razu zaczęły się pakować…ale zapomniały, że to wyjazd z tatą….rowerami, a więc pakujemy się po tatowemu! Trochę były zdziwione, że nie zabieramy po 4 pary butów, i zestawu sukienek na każdy wieczór. Takie pakowanie typu survival same w sobie było dla nich niezłą lekcją.

M: „Dwie pary majtek, jedna koszulka…tato, ale jak?!?!?!”
P: „No właśnie tak. Będziemy prali rzeczy po drodze, żeby jechać w czystych.”
M i A: „Prali??? Ale jak???”

Ubawiłem się słuchając tego, ale niech wiedzą, że można podróżować nie tylko z pełnymi walizkami, ale również z małym plecakiem.

Dzień przed wyjazdem szykowałem rowery, namiot, materace, śpiwory, jedzenie. Kupiliśmy nawet mały, gazowy palnik kempingowy, żeby w trasie móc zrobić coś ciepłego. Dzięki temu dziewczyny teraz wiedzą co to jest „gorący kubek”, i pierwszy raz widziały jak się samemu parzy kawę na gazie 😊.

Rano Tunia kupiła jeszcze świeże bułki, spakowaliśmy cały nasz dobytek do Adasia wózka Thule i po śniadaniu ruszyliśmy. Na takich wyprawach niezwykle ważne są jasne zasady:

1. Słuchamy taty! Na co dzień różnie z tym bywa. Ale na wyjeździe dziewczyny były jak wojsko!

2. Jedziemy w ustalonym szyku i się nie ścigamy!

A: Tato, a będzie dużo „stopków”? (czyli po Aniowemu przystanków).

Dziadkowie mówili, że jesteśmy dość odważni, ale co tam…co mogło pójść nie tak hahaha!

Pierwszy stopek był po około kilometrze, bo Ania musiała się podrapać, a jeszcze nie do końca czuje się bezpiecznie trzymając kierownicę jedną ręką.

Jechaliśmy piękna trasą wzdłuż Opływu Motławy, a potem ścieżką rowerową do Przejazdowa, i tam w lewo na Wyspę Sobieszewską. Ten kto tamtędy jechał, ten wie, że ta długa prosta do mostu w Sobieszewie jest…dość nudna. Tam Ania miała swój pierwszy i jak się potem okazało, jedyny, poważny kryzys. Bolały nóżki, swędziały ręce, kiziały włosy, rower był za ciężki. Zaplanowanych metod na kryzys miałem kilka:

1. Gramy w różne zgadywanki (super sprawdzają się Państwa i Miasta)

2. Kiedy pkt 1 przestaje działać, robimy stopka na odpoczynek

3. Kiedy odpoczynki nie pomagają…obiecujemy lody 😊

I tak, z wizją lodów za mostem w Sobieszewie, udało nam się dojechać.

Potem cisnęliśmy dalej ścieżką rowerową przez Wyspę. Zatrzymaliśmy się dopiero po wyjeździe z lasu, przy pięknym, dużym placu zabaw po naszej stronie ulicy. Tam mieliśmy prawdziwy piknik: zupki, kisiel, kawa, kanapki, herbata…chyba nawet się zdrzemnęliśmy – pełen wypas!

Stamtąd, kolejnym punktem na mapie była przeprawa promem do Mikoszewa. I tu chyba jest clue do sukcesu każdego takiego wyjazdu z dziećmi. Moje są jeszcze za małe, żeby rozkoszować się samą jazdą rowerem, tym bardziej nie rajcuje ich, tak jak mnie, żeby ujechać się na rowerze tak, aż nie można oddechu złapać. Nie. Dzieci muszą mieć CEL. I ten cel nie może być 30km od nas. On musi być blisko. Dlatego cała wyprawa była podzielona na takie właśnie małe cele: wiata na pierwszego stopka, lody za mostem, plac zabaw, prom, itd. Wtedy udaje się utrzymać ich uwagę na celach, a nie na bolących nogach.

Na promie widziałem jakie są z siebie dumne. Kiedy kolejne samochody wjeżdżały na prom, one mówiły: tata, a my nie samochodem. Sami na nogach tu przyjechaliśmy!

Śmieszne to było, bo mówiły cicho, ale na tyle głośno, żeby ludzie z samochodów słyszeli.

Wyjeżdżając z Mikoszewa, przegapiliśmy zjazd na drogę rowerową R10, i pojechaliśmy kilka kilometrów szosą. Nic przyjemnego, ale przez te 2 kilometry widziałem, jak dziewczyny spoważniały. Nie było ani żadnych wygłupów, ani żadnej paniki. Jechaliśmy blisko siebie jak peleton, koło w koło w pełnym skupieniu, z jedną prędkością. To była też dla nich nauka, a dla mnie kolejny dowód na to, że kiedy trzeba, dzieci potrafią być niezwykle dojrzałe. Fajne uczucie dla ojca.

W Jantarze zjedliśmy dorsza na obiad, doprawiliśmy lodami, dziewczyny przejechały się samochodzikiem (!?!?!) na monety i R10 pomknęliśmy do Stegny.

Na zmęczonych nogach, ale z uśmiechem na ustach (ostatnie kilometry mieliśmy najszybsze) dojechaliśmy do Koral Resort – fajny ośrodek, który zarezerwowałem kilka dni wcześniej. Ładny, czysty pokój z łazienką, lodówką. Super miła obsługa…no i oczywiście BASEN! Dobrze, że dziewczyny nie wjechały do basenu rowerami. Z wody nie chciały wyjść. Udało mi się je wyciągnąć dopiero kiedy obiecałem, że pojedziemy na plażę oglądać zachód słońca. Potem były trochę złe, że „zapomniałem powiedzieć, że do plaży są dwa kilometry, z ciężkim podjazdem”.

Było warto, bo zachód był naprawdę piękny. Obie stały jak zaczarowane. Wracaliśmy po ciemku, a drogę oświetlały nam czołówki. Jak byłem przerażony, a one…zachwycone! W pokoju zdążyły jeszcze zjeść spaghetti zrobione na naszym palniku, i przeprać koszulki kolarskie, po czym padły. Chrapały po 10 sekundach. Tego dnia przejechały 40km!

W myśl zasady, że się nie spieszymy, i mamy dużo stopków, dzień rozpoczęliśmy od basenu 😊, potem śniadanie w Stegnie i wróciliśmy na R10. Odcinek między Stegną i Krynicą jest krótszy niż ten pierwszego dnia, ale zdecydowanie bardziej wymagający. Do Kątów jedzie się lasem, i jest płasko. Znów robiliśmy nasze pikniki, graliśmy w gry i zgadywanki. Na stopkach mieliśmy na podorędziu Dobble, w które Marysia ogrywała mnie i Anie niemiłosiernie. Na jednym z przystanków, kiedy robiliśmy sobie kawę i herbatę, i obserwowaliśmy przejeżdżających rowerzystów, liczyliśmy ilu z nich ma kask. Mniej więcej połowa osób jeździ w kaskach. Jeden Pan bez kasku nawet elegancko przy nas przeleciał przed kierownicę, kiedy nie wyrobił na zakręcie, przy którym siedzieliśmy. Nie rozumiem, dlaczego kaski nie mają wzięcia. Czy to o fryzury chodzi? Jedna Pani, której dzieci jechały w kaskach, a ona bez, była trochę zmieszana, kiedy Ania rzuciła w jej kierunku: Proszę Pani! Kaaaask!

Po lodach przy plaży w Kątach, obiecałem dziewczynom, że pokażę im przekop Mierzei. Wprawdzie, jest teraz objazd R10, i ścieżka nie prowadzi przez przekop, ale raczej ulicą, postanowiliśmy zboczyć z trasy i w Skowronkach pojechaliśmy na przekop. Widok dość przytłaczający. „Tato, a po co oni wycięli te drzewa? Nieładnie to wygląda. Przecież drzewa to tlen i życie.” Mądre te dzieci.

Niedaleko za przekopem, R10 wiedzie przez sosnowy las, wzdłuż morza. Przy pogodzie jaką mieliśmy, widok jest jak milion dolarów. Długa, prosta, szutrowa ścieżka była pusta, morze po lewej, las po prawej, i prawie kompletna cisza zmącona szumem fal i drzew. Postanowiliśmy skorzystać z tych warunków na spontanie zatrzymaliśmy się, przegraliśmy w stroje i poszliśmy się kąpać. To niesamowite, jak bez słów, ich miny mówiły wszystko – takie coś się pamięta dłuuuugo.

Do Krynicy dojechaliśmy pod koniec dnia. Tym razem spanie na polu namiotowym. Samo rozbijanie namiotu, układanie materacy i śpiworów było jak osobna przygoda. Każdy z nas miał swoją rolę, był za coś odpowiedzialny. Ja z Manią rozkładaliśmy namiot, a Ania materace i śpiwory.

Potem rowerami na kolację do Krynicy. Chciałbym napisać, że było super, ale…nie było. Niestety centrum miasta zrobiło na mnie raczej słabe wrażenie. Setki ludzi, ściśniętych na deptaku co w czasie pandemii wywołuje mieszane uczucia. Na każdym rogu gry typu „wrzuć dwójkę”, światełka, lasery, niezbyt wyszukana muzyka nawalająca z każdej strony tworząc kakofonię level hard. Po godzinie w tym młynie bolała mnie głowa i byłem bardziej zmęczony niż po rowerze. Chciałem się stamtąd wydostać! Tylko, że Anka wpadła w wir: a zobaczmy to, i jeszcze to, i jeszcze to. Miałem dość. Kupiliśmy „pamiąteczki” i wróciliśmy na kemping.

Rano, jak to na kempingu, kawa, kisiel, prysznic i znów na rowery 😊. Jeszcze przed śniadaniem, pojechaliśmy i weszliśmy na latarnię morską. Potem czekała na dzieci niespodzianka, bo mama z Adaś i dziadkowie przejechali do nas (i PO nas!). Cały dzień spędziliśmy na plaży. Nie było tak kameralnie jak dzień wcześniej, kiedy kąpaliśmy się w dzikiej części Mierzei, ale i tak mogliśmy odpocząć.

W te dwa dni przejechaliśmy rowerami blisko 80km! Udało nam się bez większych szkód, bo były małe przewrotki, pokonać całą trasę w dobrych humorach. Byliśmy na basenie, spaliśmy w namiocie, sami robiliśmy sobie jedzenie na palniku (palnik jednym z hitów wyjazdu 😊), oglądaliśmy zachód słońca nad morzem, widzieliśmy przekop Mierzei…sporo jak na trochę ponad 48h! Nie wiem kto był bardziej dumny, ja z nich, czy one z siebie. Wiem na pewno, że planujemy kolejną wyprawę! Na razie nie mogę powiedzieć dokąd i jak, bo nie wiem czy Tunia się zgodzi 🙂

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są zaznaczone